Legalizacja tzw. "Dopalaczy" - mit, czy jedno z możliwych rozwiązań problemu?

   Od dłuższego czasu wiele mówi się o legalizacji marihuany w Polsce. Jednym z głównych argumentem zwolenników takiego rozwiązania jest ograniczenie nielegalnego obrotu a tym samym kontrola środków dotychczas zakazanych. Temat legalizacji często wykorzystywany był jako element kampanii wyborczych, gdzie obiecywano szybką regulację prawną dostępu do (jak wtedy mówiono) „miękkich narkotyków”. Przysłuchując się tej debacie społecznej odnosiło się jednak wrażenie, że żadne konkrety nigdy nie padały. Więcej uwagi poświęcano głoszeniu szumnych haseł a nie sposobom ich realizacji. W tym samym czasie, gdy ludzie zajmowali się udowadnianiem swoich racji, na naszym wspólnym podwórku przeciwników i zwolenników, rozwijał się rynek nowych substancji psychoaktywnych, tzw. „dopalaczy”.

   Jak problemowym zjawiskiem okazały się te środki, pokazał czas. Zamykanie sklepów, zorganizowane akcje Policji i Inspektorów Sanitarnych oraz wielokrotne nowelizowanie przepisów prawnych. Wszystkie te zabiegi pomimo szczerych intencji, zazwyczaj przynosiły odwrotny skutek. „Producenci” nowych substancji psychoaktywnych (NSP) na szybko pozbywali się związków, które za chwilę miały trafić na listę zakazanych. Ich stężenie w danym produkcie wzrastało w takim samym tempie jak malała cena. Zawsze po każdorazowej nowelizacji Ustawy o Przeciwdziałaniu Narkomanii i weryfikacji listy substancji zakazanych, obserwowano znaczny wzrost zatruć oraz zgonów użytkowników NSP.
    Zupełny brak kontroli rynku tzw. „dopalaczy” powoduje, że nawet sami ich „producenci” i sprzedający nie stosują się do żadnych zasad. Ten sam produkt od tego samego dealera może okazać się zupełnie innych środkiem, albo środkiem działającym kilkadziesiąt razy mocniej niż ostatnio przyjmowany. Wracając do podejmowanych przez zwolenników legalizacji marihuany argumentów, przemawiających za jej legalizacją, czyli kontroli i regulacji jej jakości i handlu, można pokusić się o pytanie, czy w przypadku NSP takie rozwiązania miałyby rację bytu.
    Najczęstszą reakcją na problem nowych substancji psychoaktywnych na poziomie krajowym, jest albo całkowita ich delegalizacja poprzez tworzenie list substancji zakazanych albo (jak od sierpnia 2018 w Polsce) obejmowanie kontrolą szeregu substancji definiowanych na podstawie podobieństw w składzie chemicznym do substancji już kontrolowanych. Rozwiązanie takie (tzw. podejście generyczne) powoduje to, że lista praktycznie nigdy się nie zamyka. Kontrolujący nie patrzą w tym momencie na skład chemiczny (wzór chemiczny substancji zakazanej) ale na sposób działania i podobieństwo do środków już objętych zakazem. Podejście Nowej Zelandii różniło się od zakazów stosowanych w innych krajach. W lipcu 2013 roku Parlament w tymże kraju uchwalił Ustawę o Substancjach Psychoaktywnych, na podstawie której producenci NSP mogli legalnie wytwarzać i sprzedawać swoje produkty. Podstawowym warunkiem jaki im wówczas postawiono, była konieczność udowodnienia przez nich, że ich produkty stanowią „niskie ryzyko” dla zdrowia. Nie jest tajemnicą, że tak liberalne podejście władz wywołało ogromne zainteresowanie innych krajów, które z zaciekawieniem czekały na efekty tych nowatorskich rozwiązań. Zanim to jednak się stało, rządzący musieli przejść długą drogę i podjąć szereg decyzji wobec dynamicznie zmieniającego się rynku tzw. „dopalaczy”.
     Rozwój rynku NSP w Nowej Zelandii nastąpił po 2000 roku, kiedy to nowozelandzki przedsiębiorca – Matt Bowden stworzył szereg produktów zawierających syntetyczne stymulanty, takie jak (BZP czy TFMPP). Szacowano, że do 2004 roku wartość rynku NSP sięgnęła ok 67 mln zł rocznie. Sytuacja wymagała podjęcia działań ze strony władz. Przyjrzyjmy się zatem jakie efekty z perspektywy czasu, przyniosły rozwiązania Nowozelandczyków.
    W 2004 roku rząd Nowej Zelandii znowelizował Ustawę o Nadużywaniu Narkotyków, wprowadzając przepisy dotyczące regulacji substancji określanych jako substancje „niskiego ryzyka”. Na podstawie wcześniej przeprowadzonych badań, BZP została objęta kontrolą. Ustalono wszelkie szczegóły i obostrzenia w zakresie reklamy, limitów wiekowych dla kupujących oraz miejsc dystrybucji. Z czasem okazało się, że BZP, którą początkowo uznano jako substancję „niskiego ryzyka”, zbierała coraz większe żniwo wśród osób ją przyjmujących. Coraz częstsze zatrucia oraz nowe doniesienia o szkodliwości BZP spowodowały, że otrzymała ona status narkotyku klasy C i tym samym została zdelegalizowana. W odpowiedzi na takie posunięcie rządu, przemysł NSP tzw. „dopalaczy” zaczął produkować syntetyczne kannabionoidy, które bez żadnych ograniczeń można było zakupić nawet w sklepie spożywczym. Nowe substancje, których nie przebadano wystarczająco aby uznać, że należą do tych z etykietą „niskiego ryzyka”, raz za razem powodowały zatrucia ich użytkowników. Szczególną popularność osiągnęły one po 2010 roku. Władze kolejny raz musiały zmierzyć się z „kreatywnymi” pomysłami producentów NSP. Aby zyskać na czasie, wprowadzono nowe narzędzie legislacyjne o nazwie „Czasowe Zakazy Substancji Psychoaktywnych”. Pozwalało ono w przypadku wątpliwości co do bezpiecznego używania danej substancji, nakładać nakaz na okres do dwóch lat, do czasu przeprowadzenia oceny ryzyka. Warto wymienić tutaj takie środki jak chociażby syntetyczne kannabinoidy JWH-018 czy JWH-073, które były podstawą do produkcji wielu NSP w innych krajach.
    Pomimo, że władze Nowej Zelandii podejmowały szybkie decyzje, próbując nadążyć za coraz bardziej pomysłowymi producentami nowych narkotyków, skutki ich działań nie były spektakularne. Walka z NSP Przypominała gonienie uciekającego króliczka. Wówczas ktoś wpadł na pomysł, że zamiast próbować udowadniać szkodliwość jakiegoś produktu, można przerzucić odpowiedzialność na producentów i to na nich wymusić działania w tym kierunku, aby „obronili” swoje środki. Wprowadzono kilkadziesiąt zaleceń, co do funkcjonowania mechanizmu regulującego rynek, w odniesieniu między innymi do ograniczeń w zakresie testowania bezpieczeństwa produktu, reklamy czy sieci sprzedaży detalicznej. Uchwalono (przy niemal jednogłośnym poparciu) Ustawę o Substancjach Psychoaktywnych, która jako pierwszy na świecie akt prawny, regulowała rynek tzw. „dopalaczy”. Od teraz to producenci musieli udowadniać, że ich produkty nie stanowią ryzyka „większego niż niskie” dla potencjalnych użytkowników. Obrót środkami, które nie przeszły tej drogi był jednocześnie zakazany. Wymogi dotyczące prowadzonych badań, przed dopuszczeniem środka do użytku, były bardzo podobne do przepisów dopuszczających obrót lekami. Pomimo iż przeprowadzenie całej procedury jest procesem bardzo kosztownym i może wynosić nawet kilka milionów złotych szacuje się, że przewidywane zyski ze sprzedaży chociażby tylko syntetycznych kannabinoidów mogły być kilkaset razy większe. Nowo wprowadzone przepisy regulowały ponadto zasady obrotu detalicznego, wzorując się na rozwiązaniach z obszaru produktów tytoniowych i alkoholu. Zwracano więc uwagę na ograniczenia w zakresie reklamy, wieku (od 18 lat) oraz miejsc sprzedaży. Każdy produkt powinien także zawierać szczegółowe informacje na temat składu produktu, jego działania oraz danych kontaktowych wytwórcy i numeru telefonu do Krajowego Centrum Zatruć. Ustawodawca zostawił sobie ponadto możliwość wycofania zgody na obrót substancji, w momencie pojawiania się sygnałów o występowaniu skutków niepożądanych.
    Aby nowe prawo mogło obowiązywać, koniecznym było przejście wszystkich procedur badawczych nowych substancji psychoaktywnych, które „aspirowały” do miana legalnych. To z kolei wymagało czasu. Rządzący wprowadzili tzw. „okres przejściowy”, podczas którego możliwa była dystrybucja niektórych produktów. Taką tymczasową zgodę otrzymało kilkadziesiąt produktów, z czego zdecydowaną większość stanowiły syntetyczne kannabinoidy. Z jednej strony  prowadzone były procedury badawcze a z drugiej media donosiły o kolejnych zatruciach tzw. „dopalaczami”. Opóźnienia w zakresie wycofywania NSP których skutki wykraczały poza „niskie ryzyko” powodowały, że opinia publiczna zaczęła sygnalizować swoje niezadowolenie wobec rządzących. Nie bez znaczenia był ponadto fakt, że zbiegło się to z kolejnymi wyborami, gdzie jak łatwo się domyślić, była to „sól w oku” dla kandydatów myślących o kontynuowaniu kariery politycznej. W maju 2014 roku cofnięto więc wszystkie licencje wydane na czas „okresu przejściowego”. Nie była to jedyna decyzja, która mogła zmartwić osoby produkujące NSP. Nowelizacja wprowadzała bowiem istotną zmianę do mechanizmów badania substancji pod względem jej bezpieczeństwa. Zakazano w niej przeprowadzania testów na zwierzętach w celu udowodnienia „niskiej szkodliwości” produktu. Było to posunięcie, które praktycznie zamykało możliwość uzyskania zgody na produkcję w przyszłości. W specjalnym oświadczeniu Urząd do spraw Substancji Psychoaktywnych stwierdził nawet, że „jest mało prawdopodobne, aby produkt mógł zostać uznany za mniej niż stanowiący „niskie ryzyko” bez zastosowania testów na zwierzętach”. Była to bezpośrednia sugestia do producentów, że Ustawa o Substancjach Psychoaktywnych staje się w tym momencie niemożliwa do wdrożenia.
    Od czasu wprowadzenia nowych uregulowań wobec nowych substancji psychoaktywnych, nie były dystrybuowane żadne licencjonowane produkty oraz nie prowadzono żadnych wniosków o wydanie zgody na ich obrót. Próba kontroli rynku tzw. „dopalaczy”, w szczególności dotycząca systemu monitorowania bezpieczeństwa produktu, okazała się zatem nieudana. Mimo tego, wielu światowych ekspertów oceniało model Nowozelandzki jako stwarzający szansę na zredukowanie skutków niekontrolowanego przyjmowania nowych substancji psychoaktywnych.  Dla nas, Polaków, najważniejsze to wyciągnąć lekcję z doświadczeń innych. Obserwować dotychczas przyjmowane strategie i rozwiązania i poszukiwać tego najlepszego. Nie twierdzę, że rozwiązania które próbowano wdrożyć w Nowej Zelandii są właściwe i najlepsze. Mam jednak wrażenie, że warunki i okoliczności ich wprowadzania nie były do końca sprzyjające. Mam nadzieję, że wprowadzone w Polsce w ostatnim czasie rozwiązania pozwolą nam uniknąć stawania przed dylematem w którym kierunku iść i jaką strategię wybrać w przyszłości.